W poprzednim tekście, w którym pisaliśmy o nadawaniu markom nazw, położyliśmy duży nacisk na konsekwencję i stałość w trzymaniu się raz podjętej decyzji. Tym razem chcielibyśmy sytuację nieco odwrócić i zaprosić Cię na wycieczkę z pogranicza biznesu i psychologii. Tak, psychologii, bo problem, nad którym zamierzamy się pochylić, właśnie w dużej mierze jej dotyczy. Może mieć jednak bardzo bolesne przełożenie na Twoją pracę, gdy mu ulegniesz.
Jeżeli prowadzisz jakąś działalność – a zwłaszcza jeśli nie jest ona Twoją pierwszą – to na pewno już ci się zdarzyło zetknąć z efektem utopionych kosztów. Choć tak naprawdę nie dotyczy on jedynie osób zaangażowanych we własny biznes. W równej mierze może nas dotknąć, kiedy pracujemy gdzieś na etacie. Ba, tak naprawdę może wystąpić w praktycznie każdej życiowej sferze – od związków aż po hobby. Umówmy się jednak, że w przypadku kariery zawodowej może mieć szczególnie opłakane skutki.
Czym więc dokładnie jest pułapka utopionych kosztów?
Jest to, najogólniej ujmując, zjawisko polegające na tym, że boimy się odpuścić. Tak po prostu. Kiedy włożymy sporo czasu, pracy, a niekiedy i funduszy w jakiś projekt, niezwykle ciężko jest nam pogodzić się z jego fiaskiem. I to nawet jeżeli wszelkie znaki na niebie i ziemi podpowiadają nam, że jest ono nieuniknione. Co wówczas podpowiada logika, o zwykłym zdrowym rozsądku nie wspominając? Oczywiście że jak najszybciej powinniśmy odstąpić od jakichkolwiek dalszych działań, zanim narobimy więcej szkód lub wpadniemy w częstą przy takich okazjach spiralę długów.
Mimo to podświadomość nie pozwala nam się wycofać. W niektórych wypadkach jest to, rzecz jasna, niemożliwe z obiektywnych przyczyn – otwarte inwestycje, wzięte kredyty, ludzie, którzy nam zaufali i których los od nas zależy, klienci, którzy czekają na zamówiony towar itp. Ale nawet jeśli te czynniki nie występują, bądź gdy są obecne w umiarkowanym zakresie, bo projekt znajduje się na wczesnym etapie rozwoju, po prostu ciężko nam się przyznać przed samymi sobą, że zmarnowaliśmy kawałek życia i mnóstwo zasobów energii, na coś, co okazuje się porażką.
To zupełnie naturalne. Nie lubimy się przyznawać do klęsk ani przed światem, ani przed samymi sobą. Może zresztą to drugie bardziej. Dlatego wciąż brniemy w złudną nadzieję, że w końcu się uda projekt zamortyzować, że może zamiast kasowania lepsze będzie zawieszenie na jakiś czas i tak dalej. Działa tu w równej mierze mechanizm psychologiczny, jak i oczekiwania społeczne.
Konsekwentni mają lepiej. Czyżby?
Społeczeństwo gratyfikuje i podziwia konsekwencję w działaniu. Ludzie, którzy łatwo odpuszczają lub co kilka miesięcy zmieniają pomysł na życie, postrzegani są jako niepoważni, niestabilni emocjonalnie albo po prostu niebudzący zaufania. Prawie na pewno kogoś takiego znasz – co semestr pomysł na nowe studia, co tydzień inne zainteresowania, co dwa-trzy dni inna fotka profilowa na Facebooku. Z takimi ludźmi świetnie się rozmawia, lecz raczej nie myśli się o wchodzeniu z nimi w biznes czy w związek.
To dlatego niekiedy kurczowo trzymamy się błędnych rozwiązań. Dlatego tkwimy w pracy, która nas nie satysfakcjonuje, choć na początku wydawała się wymarzona. Dlatego niekiedy upieramy się przy biznesie, choć księgowość alarmuje, że poniesione koszty przewyższają zyski. Nie chcemy wyjść na quitersa – jednego z tych „fajnych gości”, z którymi wszyscy bardzo lubią iść na piwo, ale nikt nigdy nie zaprosi ich do żadnej poważnej współpracy.
Cóż, lękamy się trochę niepotrzebnie. Po pierwsze psychologowie coraz częściej mówią, że zmienność to nie wada, lecz po prostu cecha, pewna dyspozycja umysłu, której posiadacze świetnie sprawdzają się np. w zawodach kreatywnych bądź w dynamicznych projektach, gdzie trzeba reagować na szybko zmieniające się warunki. Po drugie – umiejętność naciśnięcia hamulca przed przepaścią znamionuje roztropność, która też wzbudza społeczny szacunek.
Jak więc się mądrze wycofać?
Przede wszystkim nie róbmy nic gwałtownie, pod wpływem impulsu. Jeżeli pewnego deszczowego piątku, siedząc przy korporacyjnym biurku, dojdziemy do wniosku, że wolimy jechać w przysłowiowe Bieszczady i zająć się hodowlą jeszcze bardziej przysłowiowych owiec, nie biegnijmy na pierwszy poniedziałkowy pociąg. Hodowla może nie wypalić lub po tygodniu stwierdzimy, że drażni nas woń owczej wełny. Poza tym mamy na utrzymaniu rodzinę, kredyt za mieszkanie, jeszcze ze trzy raty za samochód. Skupmy się raczej na stopniowym transferowaniu życia na nowy tor, nie zrywając starych nici.
Podobnie rzecz przedstawia się we własnym biznesie. Pomijając przypadki ekstremalne, gdy widzimy, że koszty przewyższają zyski, najpierw zastanówmy się, co można zrobić, żeby firmę jednak uratować – może dobrym rozwiązaniem jest zatrudnienie doradcy – i dopiero w następnej kolejności stopniowo wygaszajmy działalność, starając się minimalizować straty. W tej opcji zresztą dobry konsulting też się na pewno przyda.
Najważniejsze to nie czekać zbyt długo. Chybione projekty przeważnie dość szybko ujawniają swój brak potencjału na rozwój. Nauczmy się rozpoznawać ten moment. To trochę jak z książką, którą kupiliśmy i po kilkudziesięciu stronach stwierdzamy, że jednak nam nie pasuje. Można się zaprzeć – w końcu zainwestowaliśmy w nią – jednak czasem lepiej odłożyć i sięgnąć po inną. Lub po jakiś ciekawy serial.